Źródło - JaME Polska
Autor - Agnieszka Urszula Niewińska
Upalny piątkowy wieczór, klub Progresja na warszawskim Bemowie. Jakieś 50 młodych osób, głównie dziewczyn poubieranych w stylu gothic lolita. I oczekiwanie, kiedy w końcu zobaczą na scenie swoich idoli. Głośniki działają, światła też. Nagle są i oni, pośród oparów dymu. Zespół Anli Pollicino po raz pierwszy zagrał na polskiej scenie.
Shindy, głos zespołu, pojawił się na scenie jako pierwszy, za nim weszli Yo-1, Kiyozumi, Takuma i Masatoshi. Wszyscy ubrani jak zwykle w czerwone koszule z czarnymi krawatami, no może poza wokalistą, który miał na sobie bordową marynarkę z czarną koszulą pod spodem. Ale do rzeczy.
Wydawałoby się, że te kilkadziesiąt osób, które przybyło na koncert, to bardzo mało i zespół mógł się trochę zawieść na polskiej publiczności. Nic bardziej mylnego. Shindy i jego ekipa od razu złapali kontakt ze zgromadzonymi. Pierwszy kawałek zagrali, stojąc równo w rzędzie na scenie, machając do fanek znajdujących się pod sceną, które piszczały ze szczęścia, że mogą dotknąć swoich idoli, a czerwona poświata na pewno dodawała pikanterii temu zjawisku. Dodatkowo lider zespołu nie pozwalał nikomu na chwilę odpoczynku, od razu trzeba było wyskakać rytm typowego japońskiego jrocka.
Drugi kawałek jeszcze bardziej rozgrzał publiczność i pozwolił Kiyozumiemu na pochwalenie się niewątpliwym talentem perkusyjnym. Grał tak, jakby nic w życiu innego nie robił. Jakby spełniało się jego marzenie. Wrażenie - niesamowite. Fanki były wręcz wniebowzięte.
Tuż przed trzecim kawałkiem dało się słyszeć: "Hello, Warszawa! We’re from Japan!”. Dodatkowo zespół pochwalił się słowami, których nauczył się podczas pobytu w Polsce, min. "cześć”, "kocham cię” czy w końcu "miło mi ciebie poznać”. Jak na Japończyków, to muszę przyznać, że szło im całkiem nieźle, dało się ich zrozumieć, a fakt powiedzenia czegoś po polsku stanowił bardzo sympatyczne posunięcie. Dało się dzięki temu poczuć większą więź między muzykami a publicznością, a przecież o to chodzi na koncertach. Polscy fani natomiast mogli nauczyć się kilku z najpopularniejszych japońskich słów, mianowicie "arigatou” czy "ossu”. Po tej krótkiej lekcji Shindy dał znać publiczności, jak teraz będzie wyglądać zabawa. Pokazał mianowicie ruchy rąk, jakie mają wykonywać w rytm muzyki. Wyszło świetnie, wszyscy tańczyli jak jeden mąż.
Kolejną piosenkę publiczność przeskakała razem z zespołem, według mnie bawiła się świetnie. W końcu światła zmieniły się na niebieskie, Takuma na chwilę oderwał ręce od swojej gitary, aby razem z publicznością poklaskać w rytm kawałka. Muzycy cały czas kontrolowali sytuację, nikt nie nudził się nawet przez moment. A wspólna zabawa łączyła nie tylko zespół i zebranych, ale też fanów między sobą. Powiało trochę aurą zjednoczenia, w sumie japoński klimat, jakby nie patrzeć.
Szósty kawałek rozgrzał już chyba nie tylko publiczność, ale też wokalistę zespołu, albowiem Shindy zdjął marynarkę. Nic dziwnego, w końcu, jak sam powiedział, na sali zrobiło się naprawdę "atsui”, tudzież "bardzo gorąco".
Podczas siódmego kawałka nie mogłam wyjść z podziwu, jeżeli chodzi o umiejętności muzyków. Był to chyba najlepszy utwór tego wieczoru, choć odrobinę wolniejszy i w innym klimacie niż poprzednie. Trochę oddechu, uspokojenia, a jednocześnie cały czas czuć było na plecach ten dreszczyk emocji, który ci Japończycy zafundowali nam na początku. Zaczęło być naprawdę świetnie, zwłaszcza że Shindy znów postanowił pochwalić się znajomością języka polskiego i spytał tłum fanów, "jak się bawią”. Nie muszę chyba opisywać, jaka była ich odpowiedź. Sama byłam zaskoczona, jak dobrze się czułam w tej atmosferze i na tym koncercie, a przecież nie znałam wcześniej tego zespołu.
Polacy natomiast w krótkiej przerwie przed kolejną piosenką mogli nauczyć się od wokalisty, jak po japońsku powiedzieć "jestem Polakiem” czy "jestem piękną dziewczyną”. Chłopacy, którzy byli w znacznej mniejszości, zbuntowali się i nauczyli się zwrotu "jestem pięknym chłopakiem”. Wydaje mi się, że po tym stwierdzeniu Shindy i Takuma dali sobie wyraz miłości, delikatnie się całując, ale nie wiem, czy dobrze widziałam, więc zostawmy to koncertową tajemnicą i niech porozumieją się między sobą ci, którzy byli i widzieli dokładniej. Dodatkowo gitarzysta zaczął powtarzać nieskończoną ilość razy słowo "oppai”. Nie chcę was tutaj demoralizować, więc sami poszukajcie znaczenia tego słówka. Faceci pewnie szybciej zapamiętają, co ono oznacza.
Ósmy kawałek został zapowiedziany jako najbardziej znany z płyty grupy, a kolejny zaczynał się trochę jak temat muzyczny z "Final Fantasy". Wszystko w dalszym ciągu szło jak z płatka: światła, dym, atmosfera jak najbardziej przyjemna, pozytywna i oddająca klimat muzyki Anli Pollicino.
Przez następne dwa kawałki nie wydarzyło się chyba nic specjalnego, poza tym, że przed jedenastym utworem na chwilę zrobiło się bardzo ciemno. Dopiero później Shindy zaskoczył wszystkich, siadając za perkusją i oddając głos Yo-1, który po około trzydziestosekundowej perkusyjnej solówce wokalisty zespołu pochwalił się wszystkim, że napisał piosenkę o Polsce. A właściwie o polskich ziemniakach. Zanim jednak ją zaśpiewał, Masatoshi udowodnił wszystkim, że gitara basowa kocha jego dłonie, albowiem jego solówka była równie świetna. Wracając do piosenki o ziemniakach, niewiele z niej zrozumiałam, choć była co prawda po angielsku. Albo po prostu tym razem polski język okazał się za trudny dla Azjatów. No i to pytanie "czy w Polsce są szopy?”. Nie wiem, co Yo-1 miał na myśli, zadając je, może następną piosenkę napisze o polskich szopach?
Ten długo wyczekiwany koncert zakończył utwór Curse. Jednej z dziewczyn na widowni trafiła się w połowie pełna butelka wody po Takumie, a Kiyozumiemu bluzka jakiejś rozentuzjazmowanej fanki. Wybłagano jeszcze dodatkowy kawałek, a potem nadszedł czas na kupowanie płyt i autografy…
Muszę przyznać, że Anli Pollicino pozytywnie mnie zaskoczyło. Nie spodziewałam się niczego więcej, jak typowego visual kei, a jednak Shindy i reszta mieli coś w sobie. Nie wiem, co to było, doskonały kontakt z publicznością? Świetne kawałki? Doskonałe obycie i pewność siebie na scenie? A może umiejętność pisania piosenek o polskich ziemniakach? Nie wiem. Jedno jest pewne, zespół jest naprawdę profesjonalny, nawet dla tak małej widowni potrafi dać takiego czadu, jakby grał dla 100 000 ludzi. Polecam: gdyby w przyszłości ktoś z was miał okazję, udajcie się na koncert tej grupy. Nie powinniście żałować.
Autor - Agnieszka Urszula Niewińska
Upalny piątkowy wieczór, klub Progresja na warszawskim Bemowie. Jakieś 50 młodych osób, głównie dziewczyn poubieranych w stylu gothic lolita. I oczekiwanie, kiedy w końcu zobaczą na scenie swoich idoli. Głośniki działają, światła też. Nagle są i oni, pośród oparów dymu. Zespół Anli Pollicino po raz pierwszy zagrał na polskiej scenie.
Shindy, głos zespołu, pojawił się na scenie jako pierwszy, za nim weszli Yo-1, Kiyozumi, Takuma i Masatoshi. Wszyscy ubrani jak zwykle w czerwone koszule z czarnymi krawatami, no może poza wokalistą, który miał na sobie bordową marynarkę z czarną koszulą pod spodem. Ale do rzeczy.
Wydawałoby się, że te kilkadziesiąt osób, które przybyło na koncert, to bardzo mało i zespół mógł się trochę zawieść na polskiej publiczności. Nic bardziej mylnego. Shindy i jego ekipa od razu złapali kontakt ze zgromadzonymi. Pierwszy kawałek zagrali, stojąc równo w rzędzie na scenie, machając do fanek znajdujących się pod sceną, które piszczały ze szczęścia, że mogą dotknąć swoich idoli, a czerwona poświata na pewno dodawała pikanterii temu zjawisku. Dodatkowo lider zespołu nie pozwalał nikomu na chwilę odpoczynku, od razu trzeba było wyskakać rytm typowego japońskiego jrocka.
Drugi kawałek jeszcze bardziej rozgrzał publiczność i pozwolił Kiyozumiemu na pochwalenie się niewątpliwym talentem perkusyjnym. Grał tak, jakby nic w życiu innego nie robił. Jakby spełniało się jego marzenie. Wrażenie - niesamowite. Fanki były wręcz wniebowzięte.
Tuż przed trzecim kawałkiem dało się słyszeć: "Hello, Warszawa! We’re from Japan!”. Dodatkowo zespół pochwalił się słowami, których nauczył się podczas pobytu w Polsce, min. "cześć”, "kocham cię” czy w końcu "miło mi ciebie poznać”. Jak na Japończyków, to muszę przyznać, że szło im całkiem nieźle, dało się ich zrozumieć, a fakt powiedzenia czegoś po polsku stanowił bardzo sympatyczne posunięcie. Dało się dzięki temu poczuć większą więź między muzykami a publicznością, a przecież o to chodzi na koncertach. Polscy fani natomiast mogli nauczyć się kilku z najpopularniejszych japońskich słów, mianowicie "arigatou” czy "ossu”. Po tej krótkiej lekcji Shindy dał znać publiczności, jak teraz będzie wyglądać zabawa. Pokazał mianowicie ruchy rąk, jakie mają wykonywać w rytm muzyki. Wyszło świetnie, wszyscy tańczyli jak jeden mąż.
Kolejną piosenkę publiczność przeskakała razem z zespołem, według mnie bawiła się świetnie. W końcu światła zmieniły się na niebieskie, Takuma na chwilę oderwał ręce od swojej gitary, aby razem z publicznością poklaskać w rytm kawałka. Muzycy cały czas kontrolowali sytuację, nikt nie nudził się nawet przez moment. A wspólna zabawa łączyła nie tylko zespół i zebranych, ale też fanów między sobą. Powiało trochę aurą zjednoczenia, w sumie japoński klimat, jakby nie patrzeć.
Szósty kawałek rozgrzał już chyba nie tylko publiczność, ale też wokalistę zespołu, albowiem Shindy zdjął marynarkę. Nic dziwnego, w końcu, jak sam powiedział, na sali zrobiło się naprawdę "atsui”, tudzież "bardzo gorąco".
Podczas siódmego kawałka nie mogłam wyjść z podziwu, jeżeli chodzi o umiejętności muzyków. Był to chyba najlepszy utwór tego wieczoru, choć odrobinę wolniejszy i w innym klimacie niż poprzednie. Trochę oddechu, uspokojenia, a jednocześnie cały czas czuć było na plecach ten dreszczyk emocji, który ci Japończycy zafundowali nam na początku. Zaczęło być naprawdę świetnie, zwłaszcza że Shindy znów postanowił pochwalić się znajomością języka polskiego i spytał tłum fanów, "jak się bawią”. Nie muszę chyba opisywać, jaka była ich odpowiedź. Sama byłam zaskoczona, jak dobrze się czułam w tej atmosferze i na tym koncercie, a przecież nie znałam wcześniej tego zespołu.
Polacy natomiast w krótkiej przerwie przed kolejną piosenką mogli nauczyć się od wokalisty, jak po japońsku powiedzieć "jestem Polakiem” czy "jestem piękną dziewczyną”. Chłopacy, którzy byli w znacznej mniejszości, zbuntowali się i nauczyli się zwrotu "jestem pięknym chłopakiem”. Wydaje mi się, że po tym stwierdzeniu Shindy i Takuma dali sobie wyraz miłości, delikatnie się całując, ale nie wiem, czy dobrze widziałam, więc zostawmy to koncertową tajemnicą i niech porozumieją się między sobą ci, którzy byli i widzieli dokładniej. Dodatkowo gitarzysta zaczął powtarzać nieskończoną ilość razy słowo "oppai”. Nie chcę was tutaj demoralizować, więc sami poszukajcie znaczenia tego słówka. Faceci pewnie szybciej zapamiętają, co ono oznacza.
Ósmy kawałek został zapowiedziany jako najbardziej znany z płyty grupy, a kolejny zaczynał się trochę jak temat muzyczny z "Final Fantasy". Wszystko w dalszym ciągu szło jak z płatka: światła, dym, atmosfera jak najbardziej przyjemna, pozytywna i oddająca klimat muzyki Anli Pollicino.
Przez następne dwa kawałki nie wydarzyło się chyba nic specjalnego, poza tym, że przed jedenastym utworem na chwilę zrobiło się bardzo ciemno. Dopiero później Shindy zaskoczył wszystkich, siadając za perkusją i oddając głos Yo-1, który po około trzydziestosekundowej perkusyjnej solówce wokalisty zespołu pochwalił się wszystkim, że napisał piosenkę o Polsce. A właściwie o polskich ziemniakach. Zanim jednak ją zaśpiewał, Masatoshi udowodnił wszystkim, że gitara basowa kocha jego dłonie, albowiem jego solówka była równie świetna. Wracając do piosenki o ziemniakach, niewiele z niej zrozumiałam, choć była co prawda po angielsku. Albo po prostu tym razem polski język okazał się za trudny dla Azjatów. No i to pytanie "czy w Polsce są szopy?”. Nie wiem, co Yo-1 miał na myśli, zadając je, może następną piosenkę napisze o polskich szopach?
Ten długo wyczekiwany koncert zakończył utwór Curse. Jednej z dziewczyn na widowni trafiła się w połowie pełna butelka wody po Takumie, a Kiyozumiemu bluzka jakiejś rozentuzjazmowanej fanki. Wybłagano jeszcze dodatkowy kawałek, a potem nadszedł czas na kupowanie płyt i autografy…
Muszę przyznać, że Anli Pollicino pozytywnie mnie zaskoczyło. Nie spodziewałam się niczego więcej, jak typowego visual kei, a jednak Shindy i reszta mieli coś w sobie. Nie wiem, co to było, doskonały kontakt z publicznością? Świetne kawałki? Doskonałe obycie i pewność siebie na scenie? A może umiejętność pisania piosenek o polskich ziemniakach? Nie wiem. Jedno jest pewne, zespół jest naprawdę profesjonalny, nawet dla tak małej widowni potrafi dać takiego czadu, jakby grał dla 100 000 ludzi. Polecam: gdyby w przyszłości ktoś z was miał okazję, udajcie się na koncert tej grupy. Nie powinniście żałować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz